www.stefadurna.pl
www.stefadurna.pl header image 2

WESELICHO

10 sierpnia, 2010 Wpisane w RÓŻNISTE

z cyklu historii krew mrożących

Moja koleżanka uraczyła mnie dzisiaj biadoleniem, że wróciła z wesela co to niby spoko ale… pogoda była nie ta… takie błocko i ogólnie taaaka duchota… Na to Ja – cha, cha-cha moja dziecino droga…Też mi wymyśla problemy.

Więc uwaga – zaczynam. Można zaprzeć się w siedzeniach i proszę o głębszy wdech. Wyjątkowo ale nie będę kolorować (wcale!) i w całości to nagusieńka i okrutna prawda.

A będzie o uroczym weselu. Własnym. Czyli Ja plus Misiek.

Długo decydowałam się z opisem tylko lekko odbiegającym od klasyki wesel podhalańskich z ciupagami i zwłokami pływającymi porannie w potoczku. Bo słowo „nieudane” to ulotne określenie totalnej rozpierduchy i armagedonu.

Zacznijmy może od sytuacji rodzinnej. Jako przyszła synowa jedynaka to wiadomo jak byłam traktowana. Fajnie. Może zmilczmy krzyki o złodziejstwie ukochanego bobusia i nie traktujmy tak do końca jako złośliwości za małego pierścionka zaręczynowego. No bo Babcia Bania (teściowa) wiedziała najlepiej jaki kupić. Zresztą i tak za pół roku pękł.

kolega Biały Nosek – gryzie, drapie i jest słodziutki – nie wykapował jeszcze, że Alf to czysta pierdoła a nie wilk syberyjski

Organizatorem i całą duszą wesela miał zostać mój Tata. Mama tylko pochlipywała, że zmarnowane życie i koniec studiów dziennych bo klasyczna wpadka młodych, durnych i nieodpowiedzialnych. Natomiast Tatulinek należał do ludzi idących przez życie niczym taran. Zorganizował w try miga (bo przecie brzusio rosło) salę i orkiestrę. Był w wirze przygotowań gdy w noc przedweselną dostał poważnego ataku kolki i wylądował na parę dni w szpitalu. Na placu boju została moja mama, która nigdy nie była skora od czynów. Stąd były teraz tylko głośniejsze zawodzenia, że nie ma Ojca. Wszystko zaczęło toczyć się samoistnie. Toczyć – to dobre określenie. Bo z górki na pazurki.

Ślub był w czerwcu – w jeden z najgorętszych dni roku. Oczywiście w latach osiemdziesiątych klimatyzacja była produktem z Marsa. Czyli nieosiągalnym. Jedzenie już po dwunastej nie nadawało się kompletnie do spożycia. Pierwszy raz w życiu widziałam jak  talerze z wędliną po paru godzinach przypominały taki z sałatą. Całość zieloności lądowała w śmieciach. No ale przecież człowiek nie żyje tylko żarciem. Można było przecież potańczyć. No właśnie.

Bo na przyjęciu był przyjaciel mojej kumpeli. Nazwijmy go roboczo Mścisław. Kolega ten w przeddzień mocno poparzył się kwasem. Cały w opatrunkach i nafaszerowany lekami przeciwbólowymi ostro przeholował z trunkami. Efekt mieszanki był piorunujący. W pewnym momencie zaczął robić na środku sali tanecznej porządki między-partnerskie. Kumpela na szczęście nie należy do wagi lekkiej więc gościu zaliczył dwa szybkie liście i było na moment spokojnie. Potem Mścisław obrał za worek treningowy moją spokojną babcię. Szarpał, wrzeszczał i przeginał na parkiecie. I tu już nie zdzierżył Misiek. Weselne uniesienia nie przeszkodziły mu w zaprowadzeniu porządków. Złapał gościa za fraki i wierzgającego grzecznie wyprowadził na korytarz. Po czym do dziś nie wiadomo jak to się stało, że Mścisław poznał z bliska wielkie lustro. A trzeba dodać, że Miśkowi dzielnie sekundował jego serdeczny druh. Całość spadającego szkła udekorowała tors rzeczonego jak i uspakajanego awanturnika. Miśka nawet nie drasnęło tylko tak dziwnie oczy mu błyszczały. Pięknie zresztą…

Wiecie jaki to widok dwóch gości weselnych tyle, że w zakrwawionych koszulach? Od tego momentu zaczęłam to Ja pochlipywać, że coś tu nie tak. Zresztą potłuczone lustro to przecież gorzej niż stado czarnych kotów, ech… Takie złe fatum na przyszłość!

kolega Mruczek – z oczu patrzy mu kilerka – zawodowiec w murmurandzie a’la zetor

Zajęci sprzątaniem i załagadzaniem bójki daliśmy reszcie gości wolną rękę. I traf chciał, że zapałali do siebie wielką miłością nestorowie naszych rodzin. Dziadek Leoncio z hrabiowską naturą i zabugowski, aczkolwiek honorny Wujek Piotr  pili ostro i długo. Efektem tego były spory terytorialne My i Wy oraz tekst dziadkowy – ale Ona i tak Nasza… I nie wgłębiajmy się za szeroko w półprawdy historyczne o czarnych podniebieniach czy faszystowskich świniach… Niby dawno a jakby wczoraj. Niektórym po prostu nie odpuszcza…

Podobno było tylko krok od wymachiwania pięśćmi i wyrywania resztek owłosienia. Cud tylko, że strona ukraińska zostawiła ale to wyjątkowo siekiery w domu.

Kiedy wróciliśmy na salę spotkaliśmy się z całą rodzinką Miśka, która właśnie obrażona opuszczała gościnne progi weselnego domu. Wujek jako właściciel wehikułu zebrał wszystkich, wsadził pospołu i wywiózł w siną dal. Nie pomogły prośby ani przeprosiny. Na czele wycieczki kroczyła teściowa z zadowoloną minką…

No to Ja już byłam załamana totalnie. Mamusia własna wtórowała płaczem. Misiek był zszokowany jak wszyscy. Bo na placu boju z jego familii został się tylko On.

I tak to od czwartej nad ranem byliśmy już w okrojonym składzie.

Co by Wam jeszcze fajnego? Ano jako maniaczka fotograficzna od zawsze miałam ambicje posiadać wypasione foty z tak ważnego przecież dnia. Zamówiłam profesjonalnego fotografa ze sprzętem. Co nie było standardem w tamtych latach. I uwierzcie, że uratowało się może z 5 zdjęć. Fotograf twierdził, że ma pierwszy raz w życiu taki przypadek. Było zganianie na firmę wywołującą, Ci zaś na fotografa od siedmiu boleści. Cholera wie…

Częścią nie mniej ważną niż wesele są zwyczajowe poprawiny. Ponieważ atmosfera była wyraźnie zważona moja strona rodziny ulotniła się sprytnie i szybko gdzieś tak bladym świtem. Mama w szczerości serca wydała wszystkie ocalałe specjały na drogę. Nie informując mnie o fakcie. Po południu zwaliła Nam się na chatę młodzież. Chociaż na nich można było liczyć. Ale Ja nie mogłam liczyć na pełną lodówę. Nie wiem czy znajomi do dziś nie wspominają tych poprawin z resztką starego bigosu jako daniem głównym…

No to by było wszystko.

Obrączki (ohydne, brr…) sprzedaliśmy z satysfakcją. Poszły na życie. Babcia Bania nie wie do dziś. A według niej takie śliczne i amerykańskie. Czyli ruskie i grube na pół palca.

No a potem to już żyli długo i szczęśliwie… uff…

_______________________________________________________

wiem, że foty moich znajd to tu nie za bardzo pasują no ale czas przedstawić nową menażerię

tym razem okazy czarne aczkolwiek eleganty w białych skarpetach więc nawet od czasu do czasu wpuszczam na salony…

jak już przywykną i zaczną targać łupy na próg domostwa to pogonię do stodoły

Wpisz komentarz