MALBORK
25 lipca, 2010 Wpisane w RÓŻNISTEOczywiście będąc na szlaku krzyżackim nie było sił żeby ominąć… Malbork.
Więc podwoje stanęły szeroko otworem i nie roztrząsajmy już dwu-godzinnej kolejki do kasy. Bo nie tylko My byliśmy taaacy pomysłowi żeby po Grunwaldzie zwiedzać Malbork.
Stąd było Kupą Mości Panowie i skrobanie sobie po piętach…
Zamczysko poraża wielkością i jest zabytkiem na skalę światową.
I grzechem okrutnym jest nie zwiedzić grodu warownego wielkich mistrzów.
Szczególnie, że cały czas prowadzone są prace rekonstrukcyjne. Sale są doposażane i powolutku odzyskują swoją świetność po ostatniej wojennej zawierusze. Bo boje toczyły się tutaj okrutne plus intensywne plądrowanie i szukanie drogocenności przez armię sojuszniczą.
A jaką? Sami zgadnijcie…
.
Dla ułatwienia przytoczę tutaj autentyczną historię mojego wujka, który powojennie musiał dużo podróżować i miał ulubiony zegarek. Chroniąc się przed pewną konfiskatą cykadła postanowił się niecodziennie zabezpieczyć. Po prostu założył go na kostkę u nogi. Miał i tak szczęście, że do przedziału dosiadł się jakiś wyżej postawiony oficjer. Szeregowi by nie dyskutowali. Kiedy wujaszek nieopatrznie zadarł nogawicę temu oczy wyszły z orbit. Pokazał mu z satysfakcją swoją niezliczoną kolekcję za pazuchą jak i na przegubach i grzecznie przystąpił do handlu.
Że On dużo w życiu widział ale nożnego to jeszcze nigdy…
No ale po tej wojennej dygresji wróćmy dalej do Naszej ekskursji…
My jako cwaniaczki szczecińskie podłączyliśmy się pod grupkę turystyczną Panów statecznych i siwych. Aczkolwiek sportsmenów – jak wynikało z napisów odzieżowych (tour gdzieś tam…) i koreańskich adidasów.
Panowie byli powiedzmy to delikatnie straszliwie zesportowani.
Chuch ciągnęli za sobą okrutny i w każdej sali przysiadali na sposób męczeński.
Nie mieli siły nawet na fotografowanie a co dopiero wysłuchiwanie wykładów o refektarzach czy innych krucjatach. Pani przewodniczka wywracała tylko oczyma i skracała opowieści do minimum. Wyraźne ożywienie można było zauważyć tylko przy wyjaśnianiu jak dojść na obiad. Po prostu chłopaki się męczyli niczym Archanioł Michał, który na czele wojsk anielskich pokonał szatana. Tutaj oczywiście szatańskiego… kaca.
Ale po wysłuchaniu elokwentnej Pani Przewodniczki nie mam już kompleksu cwaniaczkowatego Polaczka. Bo Panowie Krzyżacy byli też niewąskimi kombinatorkami.
Bo przypominam, że braciszkowie zakonni pomimo zbrojnej służby składali śluby posłuszeństwa, ubóstwa(aj!), czystości(tu było ciężko!) oraz walki z poganami.
No i jako prawdziwi katolicy musieli pościć w jadle chociażby.
No i jak myślicie ileż to można było jeść postnej kaszy czy tylko ryb?
Króciuteńko chyba… bo wystarczyło tylko uznać kaczkę jako zwierzę wodne.
Pływa w wodzie? Jasne – no to jak nic ryba! I już można było żreć kaczynę w piątki.
Albo taka sprawa przykazań bożych. No bo jak zakonnicy mogli łamać jedno z podstawowych a mówiących nie zabijaj bliźniego swego?
Nie martwcie się – Chłopaki też se poradzili…
Uznali po prostu biednych Litwinów i Żmudzian jako nasienie diabelskie.
A jak pomocnicy szatana, demony i bestie to oczywiście NIE LUDZIE.
I spoko – można już było rezać, ciąć i mordować.
.
Takie to było miłe i doborowe towarzystwo… braciszkowie drodzy…
Znając zdolności nadinterpretacyjne to jestem ciekawa co z tym przymusem czystości. Bo kobiet nie było na samym zamku – to pewne. A samotne chłopy i to zbyt długo w swoim towarzystwie nie rokowały normalności i spokojności.
No chyba, że przyłapani in flagranti brat Bazyli z archidiakonem Gaudentym to nie były złe żądze piekielne tylko w czystej postaci duś-pasterstwo… ekhem…
Chyba dobrze, że Witold z Władkiem zjednoczyli się i pogonili bobu dziadom…