www.stefadurna.pl
www.stefadurna.pl header image 2

Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono

23 grudnia, 2021 Wpisane w POWAŻNE

Nie ma nic trafniejszego niż ta sentencja Pani Wisławy.

Parę dni przed pójściem do szpitala spodobał mi się na tyle ten napis, że pstrykłam fotkę. Naprawdę nie przypuszczałam, że to moje proroctwo.

Ustawienie w kolejkę nastąpiło w lipcu więc nie miałam pojęcia w jakich okolicznościach covidowych trafię na oddział.

Niestety ale jest to już wszędzie. A szczególnie w szpitalach gdzie idziesz na zamknięty oddział po obowiązkowych testach (czyli tylko czyści) i codziennie masz serwowany horror z patyczkiem w nosie i okazuje się, że u części osób kolejkowych, po kilku dniach pojawia się jednak covid. Nie mówiąc o przypadkach pilnych z tzw. ulicy. Tym trzeba przecież ratować życie a co drugi jest bezobjawowym nosicielem. A nie istnieje oddzielna chirurgia tylko dla covidowych więc trzeba sobie jakoś radzić.

Oczywiście namiastka walki istnieje. Personel chodzi w dobrych maseczkach, w użyciu rękawiczki i płyny odkażające. Na chirurgii leżą przecież ciężko chorzy po operacjach i taki covid to przecież nieszczególnie dodatkowo załapać.

Ale budowa oddziału nie jest absolutnie przystosowana na pomieszanie pacjentów zdrowych z covidowymi. Co daje przyklejona kartka na drzwiach sali i wchodzenie pielęgniarek w pełnym oprzyrządowaniu (współczuję) jak nie ma oddzielnych korytarzy\tuneli komunikacyjnych? Siostry przebierają się w korytarzach ogólnodostępnych. Pani sprzątająca ma jeden wózek do mycia podłóg. Na ścisłym pooperacyjnym bloku (kilkunastu pacjentów) jest JEDNA toaleta!

Dlatego gdy tylko miałam okazję to w podskokach wywiało mnie ze szpitala. No bo po co ryzykować? Udałam się pełna szczęścia na poczekalnię ze sławnym cytatem i czekam spokojnie na Kota i auto do domu. Czyż może być radośniejszy moment niż wychodzenie ze szpitala? Operacja się przecież udała. I co tam, że nie ma nawet doby od laparoskopowego (tylko 4 dziurki) zabiegu. Nic nie boli bo jeszcze działają przeciwbólowe kroplówki. Nawet zdążyłam rozesłać pozytywne smsy rodzince jak i znajomym, żeby się nie denerwowali i przestali już trzymać kciuki.

No i teraz następuje nagłe tąpnięcie. Bez jakiejkolwiek zapowiedzi. Konkretnie w okolicach serca. Jakby na klatce zaległ kamień młyński. Nie da się oddychać. Za cholerę. Przez głowę przelatuje mi, że to zawał albo zakrzep. Pierwszy raz w życiu jestem przekonana, że umrę.

Jest tylko szczęście w nieszczęściu, że stało się to w holu szpitalnym więc nie było kłopotu z dowołaniem ratowników, którzy biegiem odtransportowali mnie na SOR gdzie się mną odpowiednio zajęto.

Dla dalszej opowieści ma znaczenie chronologia czasowa. Bo zwiałam z oddziału o 13 a Chirurg wypisał mnie ze szpitala o 15. A Ja postanowiłam mieć zapaść o 14. I teraz konsternacja na SOR bo o drugiej to Ja jestem teoretycznie jeszcze na chirurgii. Czyli jestem wyautowana – poza systemem komputerowego leczenia. Ani zostać u nich ani nie ma już przyjęcia powrotnego na chirurgię (bo następne przyjęcia i zero wolnych łóżek).

Więc poleżałam sobie taka półprzytomna wśród połamańców,
osłabionych staruszków czy dziecka z przestrzeloną przez broń dłonią. Po horyzont tłumy wyczekujących pomocy, awanturujący się ale i też mocno zrezygnowani.

I jak tak znów sobie popatrzyłam na te morze nieszczęść to mi… jakoś przeszło. Nie wiem do dziś czemu ten atak przypisać. Nerwom? Kombo dawką leków (których jeszcze nigdy nie testowałam)? Zbyt krótkim szpitalnym pobytem?

Jeszcze tylko Kotek musiał pół nocy głaskać i gadać pocieszająco ale jest już znacznie lepiej.
Dobrze jednak, że go mam.

Czy Ja bym się spodziewała takiej amby? Że mogę się tak nakręcić i przestraszyć śmierci, aż dostać drgawek i mega ciśnienia?

Wychodzi na to, że nic nie wiem o sobie. Nic.

Znów posypało mi się, niczym domek z kart, poczucie stabilności i że zawsze dam radę. Niezniszczalna? Sztandarowo zdrowa? Mająca emocje w małym paluszku?

No, cóż… Nie żartujmy drodzy państwo.

Wpisz komentarz